Jako dzieci, robimy wiele rzeczy, z których dorastając, z różnych względów stopniowo rezygnujemy. A to nie wypada, a to nie ma czasu. Bardzo dobrze pamiętam wszystkie moje rowery, łącznie z ostatnim, na którym jeździłem jeszcze jako nastolatek. Później po prostu przestałem jeździć... Na szczęście ponownie do tego dorosłem.
Krew i łzy
Mojego pierwszego razu na dwóch kołach nie zapomnę nigdy. Miejsce akcji - ulica Kolejowa w Poznaniu.
Wspomnienia z czasów, kiedy jeszcze nie było tam trzygwiazdkowego hotelu Moderno są bardzo mgliste. To musiał być zwyczajny letni dzień na podwórku za nie istniejącym już hotelem robotniczym. Na dawnym boisku do siatkówki, z którego został tylko jeden słup, stał chłopiec z obdartymi kolanami i za nic nie chciał wsiadać na czerwone Wigry 3.
To właśnie tego dnia, Tata postanowił, że nauczy mnie jeździć na rowerze. Odkręcił boczne kółka, wyjął kij, który kiedyś, przymocowany do ramy służył do przytrzymywania mnie, żebym się nie przewrócił. Tata kazał wsiąść na rower, popchnął mnie w bliżej niesprecyzowanym kierunku.
Pech chciał, że za każdym razem, albo zaliczałem mało przyjemną glebę na betonowej nawierzchni boiska, albo wjeżdżałem w ten jeden, samotny stalowy słup, który kiedyś podtrzymywał siatkę. Tata nie poddawał się jednak łatwo i w końcu utrzymałem równowagę oraz ominąłem nieszczęsny słup.
Tak właśnie nauczyłem się czegoś, czego podobno nie zapomina się do końca życia - jazdy na rowerze. To musiało być wyjątkowe przeżycie, bo z wydarzeń z tamtych czasów pamiętam niewiele. Nauka jazdy zapadła mi w pamięć wyjątkowo szczególnie.
Pan rower już się zbliża...
Więcej wspomnień wiąże się dopiero z następnym rowerem. Dostałem go chyba na pierwszą komunię. Był to niebieski, popularny w tamtych czasach BMX, który z obecnymi rowerami tego typu miał niewiele wspólnego. Miał czerwone opony i takie śmieszne, zapinane na rzepy piankowe ochraniacze na kierownicy i ramie. Kto na takim nie jeździł, niech pierwszy rzuci kamień. Z tyłu mocowaliśmy za pomocą klamerki kartę do gry, która uderzając w szprychy wydawała dźwięk przypominający motor. Co lepsi mieli na szprychach koraliki.
Do tego czasu zdążyliśmy się już przeprowadzić. Powstawały nowe osiedla na Ratajach, więc stare, przyhotelowe boisko do siatkówki zmieniłem na nowe trasy rowerowe. Na początku jeździło się w najbliższej okolicy, dookoła bloku, po osiedlu. Świat wtedy wydawał się strasznie duży.
Wraz z wiekiem odkrywaliśmy jednak nowe. Coraz odważniej oddalaliśmy się od domu. Ciekawość zżerała nas, bo przecież w okolicy było jezioro Malta i pobliskie lasy. Tyle nowych miejsc, w które można było pojechać, tyle rzeczy do zobaczenia.
Rosłem wtedy jak na drożdżach, więc i bardzo szybko BMX okazał się za mały. Nie wiem co się z nim stało, ale za to bardzo dobrze pamiętam mój kolejny rower. Wiadomo, że moda przemija. BMX odeszedł od lamusa, każdy miał teraz rower górski. Miałem i ja.
To ostatnia niedziela...
Mój góral był czarny. Miał 21 przełożeń, grube opony, które z radością zdzieraliśmy hamując z całej siły na asfalcie. Z perspektywy czasu, brzmi to niewiarygodnie, bo rower był wyposażony w hamulce cantilever. Byliśmy już wtedy na tyle duzi, że bez problemu mogliśmy jeździć gdzie nam się tylko podobało.
Rower ten znosił wyjątkowo dużo. Tam, gdzie tylko się dało, szukaliśmy okazji do skakania. Tylne koło chyba nigdy nie było w nim proste, pamiętam, że było wielokrotnie centrowane. Opony zdzierane podczas konkursów na najdłuższy ślad hamowania wymieniało się w tempie ekspresowym.
Pewnego dnia, nie pamiętam dokładnie kiedy, chciałem wyregulować tylni hamulec. Nie za bardzo wiedziałem jeszcze jak należy to robić i zerwałem gwint śruby mocującej jedno z jego ramion. Rower z jakiegoś powodu stracił wtedy swój blask. Nikt nie pomyślał, żeby go naprawić, chociaż dziś wydaje się, że jest to sprawa banalna.
Przestałem jeździć na rowerze. Tak już zostało przez całe liceum, studia i kiedy zacząłem pierwszą pracę. Rower, który nie został w porę naprawiony przestał być użyteczny, wypadł z kręgów moich zainteresowań, a później po prostu nie miałem na niego czasu.
Miłość ci wszystko wybaczy
Minęło kilkanaście lat. Zdążyłem już porzucić myśl o ukończeniu studiów i znalazłem sobie w miarę dobrą, jak na tamte czasy, pracę. Podróżowałem po mieście głównie komunikacją miejską, która była dla mnie bardzo dogodna.
Sytuacja zmieniła się dramatycznie, kiedy poznałem Kasię, moją przyszłą żonę. Kasia, wśród wielu swoich „fixum-dyrdum“, jeździła na rowerze. Pisząc „jeździła“, mam na myśli to, że przemieszczała się nim praktycznie wszędzie i o każdej porze roku. Ona na Herculesie, a ja goniłem ją tramwajem. Nieraz proponowała mi, że mogę ją przewieźć na jej rowerze na bagażniku, ale uparcie odmawiałem, bo przecież gdzie na damce. Aż w końcu...
Kupiłem sobie rower. Nie był on jakiś specjalnie wyszukany. Ot, zwykły rower miejski. Taki z błotnikami, bagażnikiem, dynamem i wszystkimi dodatkami.
To właśnie wtedy, oczywiście, kiedy dopisywała pogoda zacząłem na nim jeździć wszędzie. Wszędzie tam gdzie Kasia, no i do pracy. Bardzo szybko jednak, czego trochę żałuję, zacząłem ten ładny rower miejski przerabiać. W efekcie, powstał potworek, na którego kiedy teraz patrzę, to sam zastanawiam się w jakiej pozycji na nim jeździłem.
Proszę nie regulować odbiorników. To jest ten sam rower. No dobra, to jest ta sama rama. Chciałem przerobić go na rower szosowy, ale jak widać, efekty były takie sobie. Dlatego...
L’Eroica!
Następny rower był rowerem szosowym. Był to jednak rower wyjątkowy - Motobecane z 1979 roku. Kupiłem go w maju, 2014 roku specjalnie na odbywający się corocznie w Toskanii rajd zabytkowych kolarzówek. Został ze mną i służył mi wiernie aż do zeszłego roku, kiedy odkryłem, że pękła w nim główka ramy. Cóż to był za rower i ile razem przeszliśmy...
Wystartowałem na nim w swoim pierwszym wyścigu szosowym, a później jeszcze na kilku innych. Wykończyłem komplet zabytkowych kół na szytkach (wygięła się oś tylnego koła). Najważniejsze jest jednak to, że w 2015 bezawaryjnie przewiózł mnie przez całą, 135 kilometrową trasę Eroici, której ukończenie zajęło mi prawie 11 godzin.
Dziś rower, ze względu na pęknięcie ramy, nie nadaje się już do jazdy. Z dumą powiesiłem go na ścianie, bo mimo tego, że stracił swoje walory użytkowe, to nadal posiada wiele estetycznych.
Idzie miłość!
W obliczu prawie nieodwracalnego uszkodzenia Motobecane, musiałem kupić nowy rower. Kolarska szajba była już wtedy w pełni. W naszym domu zagościł w końcu nowoczesny Canyon Endurace.
To bez dwóch zdań najlepszy rower jaki dotychczas miałem. Mimo, że nie jest to model z najwyższej półki, to nie wyobrażam sobie co jeszcze można w nim poprawić. Jest lekki, wygodny i wygląda ładnie. Ma tylko jeden mankament. Albo trzeba go regularnie bardzo dokładnie czyścić, albo szybko stanie się kosztowny w utrzymaniu. Dlatego Canyon zostanie tylko na szosowe wypady z naszą grupką, a ja kupiłem kolejny rower, który jednocześnie stał się motywacją do napisania tego tekstu.
Osiołkiem przez las...
Najnowszym nabytkiem jest, jak już kilkukrotnie pisałem, Giant TCX 3. Ciężki, kiepsko wyposażony, aluminiowy przełaj. Kupiłem go specjalnie po to, żeby nie katować Canyona dojazdami do pracy. Wyszło jednak na to, że Osiołek, bo tak nazywam Gianta, sprawia mnóstwo radości i przypomniał mi o czymś bardzo ważnym.
Kiedy w końcu doszedłem do siebie po tygodniowej chorobie, miałem okazję po raz pierwszy przejechać się na przerobionym przeze mnie rowerze. Zdecydowałem się pojechać nad Wartę i do Lasku Dębińskiego.
Jechałem sam. Najpierw wałem przeciwpowodziowym, pod mostem, terasą zalewową, a później przez park. I kiedy tak sobie jechałem, poczułem coś, czego nie czułem już od dawna. Wróciło to uczucie, kiedy na rowerze górskim oddalałem się od domu, żeby pojeździć bez celu, zahamować gwałtownie, tak, żeby zostawić jak najdłuższy ślad, wpaść w błotnistą kałużę i zakopać się w piachu, a na koniec podjechać bez sensu pod wał o nachyleniu 45°. To nic, że później wszystko jest brudne, a ja 10 razy skręciłem w złą stronę. Znowu mogłem poczuć się jak dzieciak, który nie ma żadnych obowiązków i problemów.
Tak oto, rower został stałą częścią mojego życia. Po porannej kawie, niezależnie od pogody, to od niego właśnie zaczynam dzień. Może padać deszcz, może być -15°C, a rower i tak będzie moim preferowanym środkiem transportu w drodze do pracy i jedną z największych radości każdego dnia.
A Ty? Pamiętasz swój pierwszy rower? Jeśli chcesz się podzielić swoimi wspomnieniami - zapraszam do komentowania na Facebooku!
The comment section is currently empty.
Share your thoughts...