Deszcz, błoto i skrajne wyczerpanie, tak w skrócie mógłbym podsumować nasz ostatni wypad do Włoch. A jednak, udział w L’Eroica był jedną z największych radości kończącego się roku. Tak dużą, że w przyszłym roku chcemy jechać ponownie.
Wszystko zaczęło się przez kolegę z pracy, który pokazał mi film o Eroice. W mojej głowie urodziła się myśl, że fajnie byłoby tam pojechać. Myśl szybko przerodziła się w fascynację, kupiłem odpowiedni rower, wziąłem udział w loterii. W końcu zostałem wylosowany, zapłaciłem dość okrutne, nawet wg mieszkańców Europy Zachodniej wpisowe i szczęśliwie w październiku wyruszyliśmy do Włoch.
W drogę!
Zwykle do Włoch dostajemy się za pomocą samolotów. Tym razem musiało być nieco inaczej. Transport dwóch rowerów nie należałby do tanich.
Po szybkich obliczeniach okazało się, że dużo korzystniej i może nawet wygodniej będzie skorzystać z samochodu, tym bardziej, że nasz jest dość oszczędny i ładowny. Wyruszyliśmy więc wcześniej rano, tak, żeby przed zachodem słońca dojechać chociaż do Włoch. Z radością skorzystaliśmy z niemieckich autostrad, by przez ciasne, zatłoczone autostrady włoskie dotrzeć do celu. Wieczorem mieliśmy przyjemność wspinać się po zboczach malowniczej góry Monte Bondone do będącego naszym przystankiem, pustego kurortu narciarskiego nieopodal Trydentu.
Chociaż trochę na początku narzekałem, to hotel bardzo mi się spodobał, a poranny widok zrekompensował mi wieczorną, 20 kilometrową samochodową wspinaczkę krętymi, nieoświetlonymi drogami po 10 godzinach w trasie. Rano zjedliśmy pożywne śniadanie i udaliśmy się w dalszą drogę. Nie obyło się oczywiście bez przystanków.
Po drodze grzechem byłoby nie zatrzymać się chociaż na chwilę nad jeziorem Garda. Jak zwykle byliśmy na wakacjach poza sezonem więc akurat było bardzo cicho i przyjemnie. W tak pięknych okolicznościach przyrody zrobiliśmy sobie krótki spacer zakończony kawą nad jeziorem.
Po takiej relaksującej przerwie postanowiliśmy zatrzymać się w którymś z mijanych przez nas włoskich miast. Wybór był trudny, bo kusiły nas takie nazwy jak Modena, Ferrara, czy nawet Bolonia. My jednak skusiliśmy się, może trochę ze względów praktycznych, na Mantuę. Wybór ten był spowodowany głównie tym, że Mantua była nam najbardziej po drodze.
Na miejscu postanowiliśmy zaoszczędzić trochę czasu i wypakowaliśmy z bagażnika nasze rowery. Mantua okazała się miasteczkiem bardzo cichym i spokojnym. Na szczególną uwagę zasługuje jego ciekawe położenie na cyplu wcinającym się w jezioro. Bardzo wyraźnie widać funkcje obronne miasta.
Po takich pięknych i relaksujących przerywnikach ruszyliśmy w końcu w kierunku naszego ostatecznego celu, czyli niewielkiego regionu Chianti w samym sercu Toskanii. Na miejsce dotarliśmy ponownie już po zmroku i przez to ciężko było nam trafić w dokładne miejsce. Na szczęście na jednej z polnych dróg, kiedy myśleliśmy, że zgubiliśmy drogą, spotkaliśmy miłą starszą panią, która okazała się być naszym gospodarzem. Zaparkowaliśmy więc auto na pobliskiej polanie i udaliśmy się do naszego miejsca spoczynku.
12V
Tytuł akapitu jest nieco nietypowy, tak jak nietypowy był nasz nocleg. Miejsce do spania rezerwowaliśmy trochę na szybko i nikt z nas nie zadał sobie trudu, żeby dokładnie przeczytać niemieckojęzyczny opis. Okazało się bowiem, że jest to położony na odludziu bardzo stary młyn, bez podłączenia do sieci elektrycznej. Jedynym źródłem energii jest tam umieszczona na dachu bateria słoneczna. Zasila ona pompę wody, dzięki której woda ze strumienia jest magazynowana w zbiorniku na dachu i daje bieżącą wodę w kranach oraz oświetlenie. W gniazdkach co prawda prąd był, ale jego napięcie wynosiło jedynie 12V. Jakakolwiek próba podłączenia ładowarki do telefonu, komputera, mogłaby się skończyć awarią.
Po wstępnym szoku dla przyzwyczajonych do zdobyczy cywilizacji mieszczuchów, zaczęliśmy doceniać uroki samego młyna. Bardzo stara, wyraźnie widoczna drewniana konstrukcja budynku i palenisko w kuchni to tylko kilka elementów zasługujących na wyróżnienie. Do tego dodajmy ciepłą wodę dostępną tylko po napaleniu w piecu, oraz fakt, że gospodyni zalecała przynosić wodę do spłukiwania toalety w wiadrze ze strumienia, żeby oszczędzać pompę i prąd. Poza tym, miejsce to idealnie pasowało klimatem do rajdu zabytkowych rowerów, więc ostatecznie byliśmy bardzo zadowoleni.
Na miejscu naliczyliśmy też 11 różnych kotów, chociaż nie możemy być pewni, że nie było ich więcej. Były jednak tak urzekające i przyjazne, że zasłużyły na osobną galerię.
Siena
Na cel naszej pierwszej lokalnej wycieczki wybraliśmy największe miasto w okolicy (nie licząc Florencji), czyli Sienę. Do tego, zamiast zanieczyszczać środowisko spalinami, pojechaliśmy tam na rowerach. Szczególne uznanie należy się Kasi, która na tej wyjątkowo pagórkowatej trasie, częściowo szutrowej poradziła sobie na swoim ukochanym miejskim Herculesie. Przy okazji był to nasz pierwszy kontakt z lokalnymi białymi szutrowymi drogami, zwanymi tutaj Strade Bianche. Miałem więc mały przedsmak tego, jak ciężko jeździ się po nich na rowerze szosowym. W niektórych miejscach było tak stromo, że musieliśmy prowadzić nasze pojazdy.
Siena okazała się miastem niedużym i górzystym. W zasadzie, uważam, że przed wjazdem do miasta powinni ustawić znaki ostrzegawcze dla rowerzystów, bo nachylenie większości dróg prowadzących do centrum jest wyjątkowo okrutne.
Największe wrażenie zrobil na nas plac Piazza di Campo, słynny ze swojej nietypowej konstrukcji oraz będący centrum kulturalno-rozrywkowym miasta. Większość budynków wykonana jest z charakterystycznej cegły, która bywa również obecna na ulicach. Na takim tle wyjątkowo wyróżniała się lokalna katedra, zbudowana z białego i czarnego marmuru. Wąskie uliczki i ciemne kolory na zdjęciach mogą wydawać się przygnębiające, ale miasto wcale takie nie jest. Mimo mało ciekawej pogody tętniło życiem.
Powrót oczywiście ponownie był pod znakiem rowerów. Tym razem jechało się dużo przyjemniej, bo było głównie z górki. Poza tym jechaliśmy głównie asfaltem, omijając drogi szutrowe.
Arezzo i Cortona
Kolejny dzień nie był już niestety rowerowy. Tym razem oddaliliśmy się od naszego domu nieco bardziej i wybraliśmy się do położonego 60km na wschód Arezzo. Ponownie urzekła nas piękna architektura, z centralnym placem miasta Piazza Grande oraz kościołem Santa Maria della Pieve na czele. Największą jednak atrakcją okazał się panujący w całym mieście targ staroci. Prawie każda uliczka w starej części Arezzo była zastawiona straganami, na których można było kupić niemal wszystko. Od bezużytecznych rupieci rodem chyba ze śmietnika, po naprawdę niezłe perełki. Oczywiście sami nie omieszkaliśmy skorzystać z bogatej oferty lokalnych handlarzy. Wyprawę zakończyliśmy prawdziwą drogą krzyżową w miejscowości Cortona, czyli wspinaczką do kościoła świętej Małgorzaty.
Gaiole in Chianti
Punkt kulminacyjny naszej wycieczki miał oczywiście miejsce w Gaiole in Chianti, stolicy małej gminy Chianti, w samym centrum Toskanii. Ta niewielka miejscowość raz w roku zmienia się w stolicę zabytkowych rowerów szosowych i przyjeżdża tam dużo więcej osób niż rzeczywiście mieszka.
Gaiole staje się wtedy wielkim targowiskiem, rajem dla miłośników starych, dobrych rowerów szosowych i wszystkiego co im towarzyszy. W Gaiole byliśmy w czasie naszego pobytu kilka razy i mieliśmy przyjemność patrzeć jak główna ulica miasta powoli zapełnia się ludźmi i straganami. Kupić można było dosłownie wszystko, od najbardziej wyszukanych części rowerowych, nieraz zupełnie nowych, nieużywanych, trudno dostępnych znalezisk, przez stroje kolarskie z epoki, aż po kompletne, świetnie zachowane rowery. Gdyby nie ograniczenia finansowe, to nie wiem czy bylibyśmy w stanie zapakować się do samochodu na drogę powrotną. Oczywiście nie obyło się bez zakupów. Nabyliśmy kompletujące mój strój wełniane gacie kolarskie ze skórzaną wkładką, dwa uchwyty na bidony oraz nowe klocki hamulcowe, gdyż obawiałem się, czy moje, już nieco zużyte będą w stanie mnie odpowiednio zatrzymać w czasie jazdy z górki. Z Gaiole nie wypadało też wyjechać bez lokalnego wina, Chianti Classico.
Gaiole in Chianti to punkt centralny samego rajdu. To tutaj odebraliśmy pakiet startowy. To tutaj zaczynają się i kończą wszystkie trasy. Bardzo przyjemnie było pospacerować wyznaczonymi przez stragany uliczkami, podziwiać wystawione na sprzedaż sprzęt i zobaczyć ubranych w stroje z epoki ludzi, którzy przyjechali na sam rajd.
L’Eroica
Sam dzień rajdu był niesamowitym przeżyciem. Oczywiście rano zaspałem i pojawiłem się na starcie już po regulaminowym czasie. Na szczęście nikt nie robił z tego problemu i mogłem normalnie wyruszyć w trasę. Zaopatrzony w kartę do zbierania pieczątek, dobry humor i mój sprzęt wyruszyłem chwilę po godzinie 7.
Początek był bardzo przyjemny, ale już po 15km zrozumiałem, że ten dzień nie będzie łatwy.
Pierwszy podjazd na Brolio uświadomił mi, że prawie 3000m przewyższenia to nie przelewki. No cóż. Trzeba było schować dumę do kieszeni i podprowadzić rower. Cała trasa była bardzo pagórkowata, każdy radośnie witany w duszy zjazd był natychmiast kontrowany podjazdem. Podjazdy były dalekie od tego co znam z Poznania i okolic. Moja ulubiona górka w Mosinie jest niczym, w porównaniu z tym co widziałem w Toskanii. Punktem kulminacyjnym na moim dystansie była Monte Sante Marie. Ten 2-3km podjazd o średnim nachyleniu 10% dał mi się we znaki najbardziej. Już po kilkudziesięciu metrach zrozumiałem, że nie jestem w stanie wjechać na samą górę.
Podziwiałem więc widoki pchając rower i patrząc ze smutkiem jak wyprzedzają mnie prawdziwi herosi na rowerach z lat 20, ubrani w eleganckie spodnie i koszule, w beretach na głowach, pedałując uparcie na rowerach bez przerzutek.
Niestety, trochę nie trafiliśmy z pogodą. Przez dużą część czasu padał deszcz. To było wyjątkowo uciążliwie dodatkowe utrudnienie. Wspaniale wyglądające białe, szutrowe drogi zmieniły się w białe, bardzo lepkie błoto. Na pierwszy punkt żywieniowy dojechałem kompletnie mokry i dalej jechałem w zaimprowizowanym z worka na śmieci przeciwdeszczowniku. Jeden ze zjazdów był tak wymyty, że wyglądał jak koryto strumienia. To wszystko sprawiało, że momentami czułem się na trasie nieszczęśliwy i myślałem o tym, żeby się poddać. Na szczęście nie miałby mnie kto zabrać z trasy więc bylem zmuszony jechać dalej.
Radość z jazdy powracała gdy na chwilę zza chmur wyglądało słońce, albo docierałem do kolejnego punktu kontrolnego lub żywieniowego. Te ostatnie były na trasie trzy. Zorganizowane w mistrzowski sposób stragany, pełne jedzenia i picia. Dla każdego było coś dobrego. Herbata, woda, wino, a nawet grappa. Kanapki z serami, szynkami, nutellą, wszelkiego rodzaju ciasta. Wszystko w pięknym otoczeniu starych, wiejskich zabudowań, podawane przez ludzi ubranych w ludowe stroje.
Im dłużej w trasie tym bardziej dawały mi się we znaki trudy rajdu. A to łapały mnie skurcze, a to podjazd był zbyt stromy. Przed ostatnim punktem żywieniowym stan łańcucha mojego roweru dosłownie wołał o pomstę do nieba. Przy każdym mocniejszym nadepnięciu na pedały, coś co kiedyś było dobrze nasmarowaną częścią, zgrzytało niemiłosiernie. Na tym etapie łańcuch przybrał kolor strade bianche i nawet polewanie go wodą nic nie dało. Skorzystałem z uprzejmości pań wydających jedzenie i wykąpałem łańcuch w najlepszej toskańskiej oliwie.
Szczególnie muszę docenić atmosferę i uprzejmość panującą wśród uczestników rajdu. Jeśli ktoś zatrzymał się na trasie, nigdy nie zostawał sam. Ludzie troszczyli się o innych, zatrzymywali się zapytać czy nie potrzeba pomocy, pomagali naprawiać w miarę możliwości uszkodzone rowery, wymienić pękniętą dętkę. Jeśli ktoś czuł się słabo, dodawali otuchy dobrym słowem. Ogólnie, ludzie wyprzedzali mnie, ja wyprzedzałem innych, ale nigdy, na całych 135km nie miałem wrażenia, że walczę z tym dystansem sam. Takiej atmosfery nie widziałem nigdzie indziej.
Mimo trudnych warunków jechało się więc fajnie. Sprzęt dał radę, nie miałem żadnych problemów technicznych, nie gnębiły mnie żadne urazy i ewentualnie udało mi się dotrzeć na metę o własnych siłach.
Na mecie!
Nie spodziewałem się, że zajmie mi to tyle czasu, ale na metę dotarłem w końcu po prawie JEDENASTU godzinach. Mimo niesamowitego dla mnie wysiłku wjechałem do Gaiole uśmiechnięty. W końcu czekała tam na mnie Kasia i jakiś ciepły posiłek. Na osatatnim punkcie kontrolnym pochwaliłem się organizatorom wszystkimi niezbędnymi pieczątkami na mojej karcie i odebrałem pamiątkowy medal.
Następnie przyszedł czas na pamiątkowe zdjęcie na tle tablicy z listą sponsorów.
Wreszcie była chwila, żeby wymienić się doświadczeniami z innymi uczestnikami, pogadać trochę na luzie, już ze spokojem i ze świadomością, że to koniec tego wielkiego wysiłku. Fajnie było spotkać ponownie część osób, z którymi miałem przyjemność pogadać chwilę i jechać wspólnie gdzieś na białych toskańskich szutrach. Dałem nawet radę wypić regeneracyjne piwo z grupą niemców, którzy pojawili się na mecie tuż przede mną.
Rower był cały od toskańskiego błota, które później okazało się bardzo, ale to bardzo trudne do zmycia, cieszyłem się jednak, że dowiózł mnie na metę bez żadnych awarii. Rano podziękowałem mu serdecznie myjąc go dokładnie w lokalnym strumieniu.
Niestety, najgorsze przyszło dopiero później. Mój organizm dopiero pod wieczór zdał sobie sprawę z tego, co dokonał. Przez następne 4 dni bolało mnie dosłownie wszystko i nie mogłem spać. Nie przysłaniało to jednak satysfakcji z tego, że wziąłem udział w tym wspaniałym wydarzeniu. Oto cała trasa, którą pokonałem:
Nie było łatwo, ale nie żałuję. Bardzo chciałbym wziąć udział w następnej edycji i mam nadzieję, że uda nam się, tym razem we dwoje, z Kasią. Może tylko nie będziemy się porywać na taki dystans.
Radda in Chianti i powrót do domu
W ostatni dzień, już bez większych kombinacji wybraliśmy się do małej, położonej nieopodal miejscowości Radda. Poszwędaliśmy się trochę, kupiliśmy ostatnie pamiątki i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Trasa była praktycznie taka sama jak ta, którą przyjechaliśmy do Włoch z jedną małą różnicą. W Austrii przystanęliśmy na chwilę w Tyrolu, żeby nacieszyć oczy piękną przyrodą.
Na nocleg zatrzymaliśmy się nawet w dokładnie tym samym hotelu pod Trydentem. Nawet mimo małych problemów z samochodem (awaria hamulca ręcznego), udało nam się całym i zdrowym wrócić do domu. Te drobne problemy nie przesłoniły nam radości z fajnego, bogatego w nowe doświadczenia wyjazdu.
W przyszłym roku znowu będzie L’Eroica, tym razem jubileuszowa, 20 edycja. Mam nadzieję, że uda nam się złożyć rower dla Kasi i razem zaatakujemy dystans 75km. I Wam, jeśli tylko skompletujecie odpowiedni sprzęt i będziecie mieli chęci, polecam taki wyjazd! Nie ma drugiego takiego rajdu jak L’Eroica w Gaiole in Chianti!
Na zachętę, film, który udało mi się nagrać w czasie jazdy. No i zapraszam do komentowania na Facebooku!
The comment section is currently empty.
Share your thoughts...