Od jakiegoś już czasu szukałem roweru, na którym mógłbym dojeżdżać do pracy. Canyona jest mi po prostu szkoda. Miałem składać coś zupełnie od zera, ale trafiła się niezła okazja do zakupu używanego roweru...
Po długich przemyśleniach, przeglądaniu portali ogłoszeniowych w końcu udało się podjąć decyzję. W efekcie pasjonującej wyprawy do Wolsztyna, która łącznie zajęła grubo ponad trzy godziny, kupiłem w końcu mój wymarzony rower miejski.
Wybór padł na rower Giant TCX 3. Jest to model z 2012 roku, na aluminiowej ramie, z aluminiowym widelcem. Nie jest to może szczyt wygody, ale bardzo dużo rekompensują większe opony. Dla mnie ważne było to, że jest to model przełajowy pełną gębą. Wszystkie linki poprowadzone są jak najdalej od błota, co w rowerze miejskim, w naszym polskim wydaniu ma ogromne znaczenie.
To je amelinium!
Oprócz ramy i widelca, w zasadzie wszystko, mostek, sztyca i kierownica, są w tym rowerze zrobione z aluminium. Wyposażony jest w osprzęt z najniższej serii Shimano 2300, o którym nie przeczytamy nawet na ich stronie. Manetki szału nie robią, są dość toporne ale robią to, do czego są przeznaczone. Ku mojemu zaskoczeniu, tylna przerzutka działa sprawnie i precyzyjnie. Przedniej nie zdążyłem użyć i już tego nie zrobię, o czym będzie później. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełnia kaseta SRAM o kiepskim zakresie, 13-26 zębów i trzyblatowa korba FSA Omega. Hamulce Tektro próbują hamować i ostatecznie potrafią zatrzymać rower. O kołach mogę powiedzieć tylko tyle, że są ciężkie, kręcą się i nie wymagają centrowania. Niewątpliwym atutem są otwory na błotniki i bagażnik, jeśli zajdzie potrzeba ich montażu.
Może i nie brzmi to zbyt optymistycznie, ale wcale tak nie jest. Nie oszukujmy się, szukałem sprzętu, którego nie będzie mi szkoda zajeździć po naszych pięknych, dziurawych drogach i dokładnie taki dostałem. Przy okazji udało się trafić taki, który mi się bardzo podoba.
Osiołek jedzie!
Pierwsza jazda, po przesiadce z relatywnie lekkiej, 8kg szosy była dziwna. Ważący ponad 11kg rower rozpędza się ciężej, a pod górkę jedzie jak muł. Szersze opony też nie pomagają. Są jednak i plusy. Dziurawe drogi nie są już tak niewygodne. Mimo sztywnego widelca, opony zapewniają doskonałą amortyzację i jechało się pod tym względem dużo przyjemniej.
Udało mi się również wyjechać w teren. Zaliczyłem kawałek nieubitej piaszczystej ścieżki, ubitą drogę ze żwiru w wersji płaskiej i dziurawej jak ser szwajcarski z błotem. Może nie jest to MTB, ale było wygodnie i na pewno nie były to wrażenia podobne do przejazdu przez las na szosie.
Na koniec, kiedy wracałem do domu, zaliczyłem kostkę brukową, którą każdy, kto jedzie na szosie i jest o zdrowych zmysłach, omija szerokim łukiem. Rower spokojnie poradził sobie i z tymi niedogodnościami.
Adam Słodowy radzi...
Rower kupiłem praktycznie gotowy do jazdy (wymagał tylko lekkiej regulacji i wymiany okładzin klocków hamulcowych), ale i tak od początku planowałem go lekko zmodyfikować, mało tego - zrobić to samodzielnie.
Przede wszystkim, z korb zdemontowałem już największy (52 zęby) i najmniejszy (30 zębów) blat. Został tylko środkowy, o 42 zębach. W tym celu musiałem kupić krótsze kominy i śruby do montażu zębatki i preparat Loctite. Wygląda na to, że korby FSA Omega na osi suportu MegaExo to najprostsze w montażu/demontażu korby. Wystarczył jeden klucz imbusowy.
Przednia przerzutka stała się jakby zbędna, ale w tej chwili została przekwalifikowana na urządzenie zapobiegające spadaniu łańcucha, co oznacza mniej więcej tyle, że zablokowałem ją w jednej pozycji za pomocą śrub ograniczających.
Dalsze plany obejmują tak banalne rzeczy jak wymianę przerzutki tylnej na jakąś rodem z rowerów MTB (dzięki uprzejmości kolegi będzie to Shimano Acera RD-M340), która pomieści adekwatną kasetę, np. o zakresie 11-34 zębów. Dzięki temu będę mógł jechać dostatecznie szybko na płaskim i nie będę bał się żadnego podjazdu.
Dzięki tym dwóm zmianom, cały napęd będzie prostszy, łatwiejszy w utrzymaniu i eksploatacji.
Być może, ale nie jest to jakaś paląca sprawa, wymienię próbujące hamować cantilevery na coś bardziej skutecznego, czyli mini v-brake’i. Na razie nie chce mi się jednak bawić w wymianę linek i pancerzy.
Niech żyje osiołek!
Tak więc stałem się, mimo wydźwięku tego wpisu, szczęśliwym posiadaczem fajnego roweru, który z racji swojej natury, będzie dla mnie doskonałym i niezawodnym środkiem komunikacji w mieście. Canyon wreszcie będzie mógł odpocząć od znojów codziennych dojazdów do pracy, co na dłuższą metę będzie po prostu mniej kosztowne. Jazda w deszczu po naszych brudnych drogach była bezlitosna dla hamulców, kół i napędu. Osiołek, bo tak będę nazywał mój nowy rower, wyposażony w tanie komponenty, będzie idealnym kompromisem pomiędzy moim zamiłowaniem do roweru szosowego, a przystosowaniem do trudnych warunków.
Masz swoje wyobrażenie na temat idealnego roweru miejskiego? Napisz na Facebooku!
The comment section is currently empty.
Share your thoughts...